Na początku było fajnie
A później się zjebało
Wstawka pierwsza: to nie tak, że ja piszę jedynie w trybie narzekającym, wskazującym na spożycie. Dzisiaj na przykład dopiero wstałam i jedyne co piłam, to woda.
Ten miesiąc to porażka. Zbieg chujowych okoliczności, będących jak uderzające w siebie klocki domina, jak puzzle, które łącząc się, zamiast pięknego obrazku, tworzą mieszankę czerwono niebieskich świateł, kroplówek, pociągów i ciągłego biegu.
Zaczęło się od przeprowadzki, wtedy było pięknie, miałam tydzień wolnego, w końcu ferie, wróciłam do Głogowa, gdzie głównie spałam i wyżerałam lodówkę, spotykając się ze znajomymi i mając totalny chill w głowie. Wróciłam do Warszawy, praca super, ludzie jeszcze lepsi, spotkanka, energia, 2014 is back, party like it's 1st year, szampany na ławkach i blanty. I taki stan trwał może tydzień. A potem się zaczęło.
Siedzę sobie na domówce, wypiłam wino, cud, miód, orzeszki, tinder bzyczy, Asia w niebie. Nagle zabzyczało coś innego niż ta żałosna aplikacja. sms, że jakaś transakcja na moim koncie została niezrealizowana ze względu na niewystarczający limit płatności internetowych. Zignorowałam. Po 3 minutach kolejny, taki sam sms. I zaczęłam myśleć, jakie kurwa płatności internetowe, skoro moją jedyną płatnością w tym dniu była promocyjna kadarka i zupełnie niepromocyjna paczka marlboro? Dzwonię na infolinię banku, a tu się okazuje że ktoś wykradł moje dane do karty i chciał kupić coś w sklepie playstation. No to ja mówię, pani, jak ja nawet telewizora nie mam, to jakie plejstejszyn? No i zastrzegłam kartę, nie mając jednocześnie pieniędzy ani pakietu internetowego na telefonie, co uniemożliwiło mi wypłacanie hajsu blikiem. Przemęczyłam się tydzień.
W międzyczasie pojechaliśmy do Rumunii. Pięciodniowa wycieczka, 180zł z noclegami i przelotem. No żyć nie umierać. Apartament koło metra. Precle za 25gr. Kinder czekolada za 2zł. Dostałam okres.
Ostatni dzień, budzik na 6;30, właściciel mieszkania z airbnb ma przyjść o 8;30, samolot mamy o 10;30. Oczywiście, dzwonek do drzwi, wszyscy śpią. Telefon. Aha, 8;25. Bieg sprintem na lotnisko po drugiej stronie rozjebanego jak Rosja na mapie Bukaresztu. Zdążyliśmy!
Z Hanią wsiadamy do blablacaru, który miał nas dowieźć z Berlina do Warszawy. Przejeżdżamy 10km, samochód staje, bo kierowca nie zatankował auta. Środek niemieckiej autostrady, deszcz, las, trzy laski w aucie i ten człowiek biegnący z butlą po płynie od spryskiwaczy po benzynę do oddalonej o 6km stacji. Czekamy pół godziny. Wyładował się akumulator, nie ma świateł awaryjnych. Szukamy trójkąta. Jedyny jaki znajdujemy to u siebie na tinderze. Mija godzina, dzwonimy, nie odbiera. Mija druga, zaczynamy kombinować nocleg w Berlinie. W trakcie upływającej trzeciej człowiek dobiegł zadowolony, wlewa paliwo do baku, wsiada, próbuje odpalić, chuj. Akumulator. Kolejną godzinę spędzamy w czwórkę łapiąc auta, które mają kable albo linę. Dopiero piąty ma. Człowiek mówi, że przejazd będzie darmowy. Dojeżdżamy do Warszawy. Sorry dziewczyny, ale tyle paliwa mi zeszło, dawać 150zł.
Dzień później, wstaję, moje zatoki mogłyby ułożyć swój własny marsz pogrzebowy. Idę do lekarza, l4 na 4 dni. Ok.
Piątek. Impreza wydziału. Siedzimy w 4 osoby w mieszkaniu słuchając muzyki z laptopa, godzina 23. Ktoś puka. Policja. Nie otworzyliśmy, bo to jakaś jawna kpina.
Sobota, po pracy poszłam na event nike. Darmowe drinki. Wyszłam, poszłam na autobus. Na pięć odjeżdżających z tego przystanku, jeden nie jechał w moją stronę. No oczywiście, że trafiłam na Pragę, wysiadając wyjebałam się głową o beton, jacyś ludzi wezwali karetkę. Kierowca autobusu wstał, ale zamiast klaskania, zapalił papierosa. Przez przypadek przejeżdżała policja. Spisali mnie. Przyjechało pogotowie, zawieźli mnie na SOR. W szoku zaczęłam udawać, że wszystko jest super, wypuścili mnie. Usiłuję się dostać do centrum. Pytam się jakiegoś chłopaka o drogę, mówiąc, że właśnie wyszłam ze szpitala. On mi proponuje nocleg u siebie. Zawracam do szpitala.
Odnajduję drogę, 5;30, idę przez most usiłując się dostać do domu. Dotarłam.
Następny dzień, trochę kac, ale jednak coś jest nie w porządku. Mam zawroty, boli mnie cały czas potylica. Trochę umieram.
Poniedziałek. Sesja z Heleną Norowicz do dyplomu Hani. Wstajemy o 7, ogarniamy, zakupy, catering z Aioli. O 12 nie wytrzymałam i poszłam do szpitala. SOR, rezonans magnetyczny, 6h przeleżane na sali obserwacji. Wypuścili mnie.
No i wczoraj, Śpię. 11;20, ktoś dzwoni domofonem. Ignoruję, pewnie ulotki (chociaż na 7 piętrze to dość dziwne). Dzwoni drugi raz, ale w połowie przestaje, ja się przewracam na drugi bok. 3 minuty później słyszę, jak ktoś zaczyna grzebać czymś w zamku. Podchodzę wystraszona do drzwi, patrzę, a tam kurwa ubrany na czarno typ z wielką torbą dobierający się do zamka. Zaczynam pukać w drzwi, nie wiedząc co robić. Płaczę, dzwonię na policję, przyjeżdżają, wpisują próbę włamania. Przyjeżdża Hania, ślusarz, wymieniają nam zamki. Rewelacja.
Przynajmniej dzisiaj wstałam i żyję, a to już osiągnięcie.