niedziela, 30 grudnia 2018

can I get an amen?


Nic mnie tak nie przeraża, jak końcówka roku.

Presja tworzenia podsumowań, list hitów, przebojów, zestawień najlepszych lakierów do paznokci i kochanków, top 100 miejscówek z burgerami.

Tu byłam, to zrobiłam, tu masz zdjęcie z Sycylii, tu z Ukrainy, tu z Kanarów a tam jestem w Portugalii. Dostałam pracę, rzuciłam pracę, poznałam kogoś, zatopiłam się w wodospadzie łez na miesiąc. Weszłam na klif, na który nigdy bym nie weszła, spierdoliłam się ze schodów i rozwaliłam kolano. Mam sprawę w prokuraturze, mandat na 600zł i nieobroniony dyplom.

W lato spałam nago na podłodze, bo było za gorąco na ruszenie końcówką palca. W zimę przykryłam się dwoma kołdrami i wtuliłam w podłużną poduszkę, która ma dawać namiastkę drugiego człowieka.

Rzuciłam leki, stwierdziłam że nie są już mi do niczego potrzebne, że w sumie powinnam być szczęśliwym człowiekiem i dram nastoletnich miał nastąpić koniec. Leżę z bólem głowy, jednak nie jest to ból z przemęczenia, niewyspania, hałasu, chorych zatok czy stresu. To ból zbierający się w ostatnie dni, pokazujący jak bardzo kolejny rok znowu mi dokopał, a ja, ofiara losu, skulona w kłębek księżniczka znowu pytam się świata czemu jest taki okrutny, skoro ja mam serce na ręce gotowe do oddania.

Zawsze byłam naiwna i ta naiwność poskutkowała wczesnym pogrzebem. Nie moim, tylko osób, którym ufałam/wierzyłam że się zmienią. Pełna wielkich idei i planów byłam przekonana, że dzięki mnie, Joannie d’Arc zrozumieją swoje błędy i docenią. Ja generalnie mam świetne pomysły jeśli chodzi o życia innych ludzi, problemy pojawiają przy moim własnym.

Powiedzieć, że jestem zagubiona, to jakby stwierdzić że na wojnach to w sumie mało osób ginie. Jestem w totalnej ciemni, nie mając pojęcia co przyniesie kolejny miesiąc, nie mając w perspektywie szczęśliwych chwil, biletów na samolot, wiary w picie za lepszy czas. Mam kilka świateł w tunelu, ale moja paranoja krzyczy, że zaraz zgasną.

Moje postanowienie na 2019 to o siebie dbać. Szanować swoje zdrowie, wybory, uczucia, nie wpadać znowu w miejsca i sytuacje, na które tak naprawdę nie mam żadnej ochoty. Być szczera z samą sobą i wyzbyć się przekonania, że zbawię cały świat. Bo dopóki ja nie zbawię sama siebie, to i tak nic nie zrobię.

If you don’t love yourself, how the hell you can love anybody else?
Can I gen an AMEN?

środa, 9 maja 2018

8 kobiet 8 kobiet kręci się po garderobie


Chciałabym umrzeć
z miłości

Żeby w pewnym momencie serce rozerwało mi się na milion strzępów, żeby świat został ograniczony do jednej jednostki, żeby wszystkie chmury zebrały się nad głową i zaczęły napierdalać piorunami, żeby opróżnić butelkę wina w pięć sekund a potem to wszystko zwymiotować, od razu pozbywając się resztek wątroby i nerek. Poczuć się wyprutą i pustą, poczuć się jak osoby, którymi gardzę i o których myślę, że są idiotami i że najlepiej by było gdyby zniknęli. Żeby ktoś mnie owinął w podłączone do prądu suszarki i wrzucił do basenu, albo do kontenera pełnego deszczówki.
I skoro takie uczucia towarzyszą mi bez jakiegokolwiek większego zaangażowania w ciągu ostatnich 5 lat, to chyba coś jest nie tak ze mną. Zmieniam się w Wertera, o którym w liceum napisałam wypracowanie, gdzie w co drugim zdaniu znajdowała się parafraza stwierdzenia tępa cipa. I chyba najbardziej nienawidzimy ludzi, którzy mają te same problemy co my.
Nazywamy kobiety kurwami, bo nam się chce, ale nie mamy, bo nikt nam nie daje.
Wkurwiamy się na tych tępych znajomych, którzy nigdy nic nie potrafili, a nagle mają firmę, służbowe auto i dodają zdjęcia na IG z Tokio, jednocześnie trzymając telefon i spóźniając się do pracy, której nienawidzimy.
Boli nas w chuj, kiedy wchodzimy w wiek, w którym normalne już jest bycie zaręczonym, rodzenie dzieci i planowanie wesela, podczas gdy my leżymy skuleni, sami jak palec, lecząc kaca z ostatnich kilku lat tworzenia sztucznej, alternatywnej rzeczywistości, w której jesteśmy szczęśliwi i mamy wyjebane.
I najgorsze jest to, że przyzwyczajona do całej beznadziei, dramatów, darcia mordy, bronienia się atakiem, rzucania talerzami, nie jestem w stanie przestawić myślenia, że może po prostu czas przestać żyć jak tragiczny artysta bez talentu, jebnąć te urojenia w kąt i po prostu zacząć funkcjonować jak w miarę inteligentny i zdolny do pracy człowiek.
Skąd to wszystko?
Wracałam z majówki, na której byłam z rodzicami i przez przypadek, znajomymi z wydziału. Zajebiste sześć dni wypełnione słońcem, pierogami i papierosami za 2,50zł. Wracałam do Warszawy przez Kraków, bo rodzice mieli tam jeszcze jeden nocleg. W Krakowie wsiadłam do pustego pendolino, zaczęło zachodzić słońce, a ja, z Somą w uszach, wgapiałam się w zachód słońca nad polami. Widok zajebiście rzadki, jeśli mieszkasz w centrum, a na każdą wzmiankę o przedmieściach reagujesz w lekkim grymasem i pobłażliwym spojrzeniem. No więc kurewsko zmęczona, z Taconafide, patrząc się przez panoramiczne okna, nagle poczułam niewytłumaczalne szczęście.
I z tego szczęścia się poryczałam. Jak bóbr.
Bo przecież cały czas było tak źle, ale stabilnie i jak to tak nagle ma być dobrze? Tak po prostu mam zacząć czerpać przyjemność z przejeżdżania przez tysiąc miejscowości, lasów i łąk? Jeszcze bardziej dobiła mnie myśl, że przecież moje życie jest całkiem zajebiste, czego ja więcej chcę?
Przeanalizowałam ten brak jakiekolwiek logiki i jakoś udało mi się znaleźć jej odłamki. Sama jestem wkurwiona na siebie, że tak bardzo marnuję te biegnące sprintem godziny, daję z siebie absolutne minimum, a potem obwiniam cały świat, że to jego wina a ja przecież staram się i mi nie wychodzi. Wyrzuty sumienia na poziomie mordercy. Bo właściwie morduję, siebie samą, ze szczególnym okrucieństwem.







A tak właściwie
to chcę napisać książkę
i uważam, że jest to jeden z wybitniejszych pomysłów.

wtorek, 6 lutego 2018

Jak starać się nie ujebać studiów część I

Jadę, biegnę, turlam się, czołgami, podchodzę, dreptam i spierdalam. Uciekam od wszelkich konsekwencji moich zachowań, destrukcyjnych i nieprzemyślanych. Udaję, że wszystko będzie w porządku, jeśli pójdę spać i nadejdzie kolejny dzień. W ramach takiej postawy coraz mniej mnie w sobie, tracę czucie, kontrolę i poczucie posiadania władzy nad swoim mózgiem i ciałem. Czasami zdarza mi się ekstrakcja i wtedy staje koło siebie i zastanawiam się, co ja do kurwy nędzy i chuja pana robię. Dlaczego zamiast spełniać się kreatywnie, cieszyć się życiem i kochać się na plaży, babram się wiecznie narzekająca i smutna, nafaszerowana od ponad roku antydepresantami, które chyba powinny inaczej działać w cały czas tym samym punkcie, w którym utkwilam pewnie z 7 lat temu.
Jakaś rodzina właśnie wyjebała mnie z miejsca w pociągu, bo są rodziną, a ja używam czteroosobowego stolika do rozwalenia swoich rzeczy, w tym spódniczki, zmielonej razem z rajstopami i bluzką w szmacianej torbie z kaktusami, oglądająca na YouTube jak robić żelowe paznokcie w domu i dlaczego to lepsze niż wizyta u kosmetyczki. A oni przychodzą z dziećmi, których nienawidzę i mówią że mam iść. Potem z okazji opóźnienia dzieci dostają wafelka. Nienawidzę ich jeszcze bardziej, bo ja jestem cholernie głodna. Zmoczony w tłuszczu kurczak z knajpy o słodko brzmiącej nazwie Ha Noi, zabił moje atawistyczne pragnienie szybkiego uzupełnienia poziomu zapychaczy w organiźmie tylko na chwilę.
Pociągi są świetne, ma się poczucie ucieczki. Egoistycznie, nie myśląc o nikim innym, zostawiając swoje poszarpane serce i płuca, można do niego wsiąść i spierdolić w góry, albo do jakiejś mazurskiej miejscowości z jeziorem, w którym pan Marek prowadzi od 48 lat bar u Marka i przez 48 lat działalności gospodarczej nie zmienił ani wystroju, ani menu. Może mając szczęście pan Marek ma starego, który jest fanatykiem wędkarstwa i dzięki temu pstrąg, który wyląduje na talerzu będzie najlepszą rybą, jaką ostatnio jadłeś. Może pan Marek po 48 latach prowadzenia baru rozstał się tydzień wcześniej z żoną, bo suka zdradzała go z Jarkiem, dostawcą gazu do kuchenek. Kiedy on szedł na piwo do knajpy u Bożenki, ona zostawała w domu i przyjmowała faktury za gaz, dziękując za ten dar zbyt szczodrze.
Kontekst potrafi się zmienić w 5 sekund. Dlatego wciąż mam nadzieję, że mój również ulegnie zmianie. Że przez intensywność i szybkość i brak odwracania się, w końcu osiągnę punkt, w którym stwierdzę, że właściwie jest ok. Że już mogę się uspokoić, spakować neurotyzm do walizki i wysłać do kraju, w którym szybko jest zwalczany piękną pogodą i winem. Takie Włochy, Hiszpania, Grecja. I co z tego, że kryzys? Dopóki wszyscy są szczęśliwi, może sobie być kryzys, a ja otworzę kolejną buletkę i poczęstuję się oliwką.

sobota, 1 lipca 2017

Jak ujebać studia, część I

Od pamiętnego marca minęły pełne trzy miesiące. W tym czasie skończyłam pracę, będąc pierwsze 24h na bezrobociu, czuję najsłodszą od dłuższego czasu satysfakcję. Do tego upierdoliłam studia. Tutaj przeciwnie, uczucie zbliżone do przecięcia mojego biednego ego tasakiem. Tępym.

Mamy więc pierwszy dzień najbardziej deszczowego miesiąca w Polsce, a ja siedzę nago z pudełkiem pizzy na Anielewicza, co kilka godzin leniwie odpalając marlboro golda od prawie już niedziałającej zapalniczki, słuchając po raz setny "Jaśniej" Zalewskiego. Oczywiście, że w tym momencie powinnam zaczęć się pakować, posprzątać (excuse moi exchange), przelecieć szmatą dwie lodówki i płytki i panele. Wyrzucić butelki po cydrze, pudełka po bismartach, puste paczki szlug, posegregować pranie na to, które zostawić, a to, które biorę ze sobą do Azji.

No własnie, siedzę tutaj teraz w Warszawie jak Tost w klatce (dla ignorantów: Tost to moja kawia domowa), a już za niecały miesiąc, właściwie 26 dni, wyląduję w jebanym Hanoi, wokół mnie będzie jakieś milion owadów, trylion stopni, pora deszczowa, będą mnie próbować przejechać skutery i użreć robaki, których sprzedaż na targowiskach zasila roczny budżet wietnamskiej rodzinki.

Jest to dla mnie tak absurdalne i abstrakcyjne, że nadal w to nie wierzę. Wolę siedzieć we wspomnianej wcześniej pozycji, z hawajską, zamawiając kolejną parę butów. Właśnie, o ile nigdy wcześniej nie byłam fanką kupowania przez internet, to ostatnio lekko odpływam. Apogeum nastąpiło kilkadziesiąt minut temu, dokładnie zakupieniem janoskich na promocji w najku, No bo po co kupić sto misek ryżu, jak można kupić kolejną parę trampek?

Idziemy zaraz na brutaż. Nie mam za chuja pojęcia, czym jest to wydarzenie/zjawisko/cokolwiek, ponieważ pojecie nie występuje w urban dictionery. Każdy słyszał, nikt nie potrafi wytłumaczyć. Postanowiłam więc przekonać się na własnej skórze o co chodzi.

Z nowości u mnie to tyle, raczej wolę kopać w przeszłości i zadawać sobie co kilka chwil pytanie co do cholery w tym roku poszło nie tak? I oczywiście słuchać KRÓLOWEJ ŁEZ, BO TO JA, TO WŁAŚNIE JA, KRÓLOWA ŁEZ, KRÓLOWA STRAT UMIERA SIĘ TEN PIERWSZY RAZ BY ZACZĄĆ LICZYĆ LEPSZY CZAS

Tak jak u Hani w pokoju, na tablicy wisi zdjęcie z podpisem:

człowiek z życiu umiera kilka razy, w tym najstraszliwsza jest pierwsza śmierć, w wieku 20 lat

No mnie to dopadło dwie wiosny później


czwartek, 30 marca 2017

marzec, kurwa

Na początku było fajnie
A później się zjebało

Wstawka pierwsza: to nie tak, że ja piszę jedynie w trybie narzekającym, wskazującym na spożycie. Dzisiaj na przykład dopiero wstałam i jedyne co piłam, to woda.

Ten miesiąc to porażka. Zbieg chujowych okoliczności, będących jak uderzające w siebie klocki domina, jak puzzle, które łącząc się, zamiast pięknego obrazku, tworzą mieszankę czerwono niebieskich świateł, kroplówek, pociągów i ciągłego biegu.

Zaczęło się od przeprowadzki, wtedy było pięknie, miałam tydzień wolnego, w końcu ferie, wróciłam do Głogowa, gdzie głównie spałam i wyżerałam lodówkę, spotykając się ze znajomymi i mając totalny chill w głowie. Wróciłam do Warszawy, praca super, ludzie jeszcze lepsi, spotkanka, energia, 2014 is back, party like it's 1st year, szampany na ławkach i blanty. I taki stan trwał może tydzień. A potem się zaczęło.
Siedzę sobie na domówce, wypiłam wino, cud, miód, orzeszki, tinder bzyczy, Asia w niebie. Nagle zabzyczało coś innego niż ta żałosna aplikacja. sms, że jakaś transakcja na moim koncie została niezrealizowana ze względu na niewystarczający limit płatności internetowych. Zignorowałam. Po 3 minutach kolejny, taki sam sms. I zaczęłam myśleć, jakie kurwa płatności internetowe, skoro moją jedyną płatnością w tym dniu była promocyjna kadarka i zupełnie niepromocyjna paczka marlboro? Dzwonię na infolinię banku, a tu się okazuje że ktoś wykradł moje dane do karty i chciał kupić coś w sklepie playstation. No to ja mówię, pani, jak ja nawet telewizora nie mam, to jakie plejstejszyn? No i zastrzegłam kartę, nie mając jednocześnie pieniędzy ani pakietu internetowego na telefonie, co uniemożliwiło mi wypłacanie hajsu blikiem. Przemęczyłam się tydzień.
W międzyczasie pojechaliśmy do Rumunii. Pięciodniowa wycieczka, 180zł z noclegami i przelotem. No żyć nie umierać. Apartament koło metra. Precle za 25gr. Kinder czekolada za 2zł. Dostałam okres.
Ostatni dzień, budzik na 6;30, właściciel mieszkania z airbnb ma przyjść o 8;30, samolot mamy o 10;30. Oczywiście, dzwonek do drzwi, wszyscy śpią. Telefon. Aha, 8;25. Bieg sprintem na lotnisko po drugiej stronie rozjebanego jak Rosja na mapie Bukaresztu. Zdążyliśmy!
Z Hanią wsiadamy do blablacaru, który miał nas dowieźć z Berlina do Warszawy. Przejeżdżamy 10km, samochód staje, bo kierowca nie zatankował auta. Środek niemieckiej autostrady, deszcz, las, trzy laski w aucie i ten człowiek biegnący z butlą po płynie od spryskiwaczy po benzynę do oddalonej o 6km stacji. Czekamy pół godziny. Wyładował się akumulator, nie ma świateł awaryjnych. Szukamy trójkąta. Jedyny jaki znajdujemy to u siebie na tinderze. Mija godzina, dzwonimy, nie odbiera. Mija druga, zaczynamy kombinować nocleg w Berlinie. W trakcie upływającej trzeciej człowiek dobiegł zadowolony, wlewa paliwo do baku, wsiada, próbuje odpalić, chuj. Akumulator. Kolejną godzinę spędzamy w czwórkę łapiąc auta, które mają kable albo linę. Dopiero piąty ma. Człowiek mówi, że przejazd będzie darmowy. Dojeżdżamy do Warszawy. Sorry dziewczyny, ale tyle paliwa mi zeszło, dawać 150zł.
Dzień później, wstaję, moje zatoki mogłyby ułożyć swój własny marsz pogrzebowy. Idę do lekarza, l4 na 4 dni. Ok.
Piątek. Impreza wydziału. Siedzimy w 4 osoby w mieszkaniu słuchając muzyki z laptopa, godzina 23. Ktoś puka. Policja. Nie otworzyliśmy, bo to jakaś jawna kpina.
Sobota, po pracy poszłam na event nike. Darmowe drinki. Wyszłam, poszłam na autobus. Na pięć odjeżdżających z tego przystanku, jeden nie jechał w moją stronę. No oczywiście, że trafiłam na Pragę, wysiadając wyjebałam się głową o beton, jacyś ludzi wezwali karetkę. Kierowca autobusu wstał, ale zamiast klaskania, zapalił papierosa. Przez przypadek przejeżdżała policja. Spisali mnie. Przyjechało pogotowie, zawieźli mnie na SOR. W szoku zaczęłam udawać, że wszystko jest super, wypuścili mnie. Usiłuję się dostać do centrum. Pytam się jakiegoś chłopaka o drogę, mówiąc, że właśnie wyszłam ze szpitala. On mi proponuje nocleg u siebie. Zawracam do szpitala.
Odnajduję drogę, 5;30, idę przez most usiłując się dostać do domu. Dotarłam.
Następny dzień, trochę kac, ale jednak coś jest nie w porządku. Mam zawroty, boli mnie cały czas potylica. Trochę umieram.
Poniedziałek. Sesja z Heleną Norowicz do dyplomu Hani. Wstajemy o 7, ogarniamy, zakupy, catering z Aioli. O 12 nie wytrzymałam i poszłam do szpitala. SOR, rezonans magnetyczny, 6h przeleżane na sali obserwacji. Wypuścili mnie.
No i wczoraj, Śpię. 11;20, ktoś dzwoni domofonem. Ignoruję, pewnie ulotki (chociaż na 7 piętrze to dość dziwne). Dzwoni drugi raz, ale w połowie przestaje, ja się przewracam na drugi bok. 3 minuty później słyszę, jak ktoś zaczyna grzebać czymś w zamku. Podchodzę wystraszona do drzwi, patrzę, a tam kurwa ubrany na czarno typ z wielką torbą dobierający się do zamka. Zaczynam pukać w drzwi, nie wiedząc co robić. Płaczę, dzwonię na policję, przyjeżdżają, wpisują próbę włamania. Przyjeżdża Hania, ślusarz, wymieniają nam zamki. Rewelacja.

Przynajmniej dzisiaj wstałam i żyję, a to już osiągnięcie.

niedziela, 30 października 2016

i'm so sick of their city games

Czasami w życiu są dni, w których jedyną rozsądną rzeczą wydaje się dolanie do właśnie trzymanej szklanki z sokiem jabłkowym wódki. I właśnie dzisiaj jest taki dzień.
Ostatnia notka była pisana 30 sierpnia, aktualnie właśnie się kończy 30 października. Co zrobiłem przez te 2 miesiące? Przejechałam i przeleciałam 11 tysięcy 752 kilometry. Plus wszytsko, co przeszłam na nogach, przejechałam na wielbłądzie, przepędziłam przez strefy bezcłowe i przeczołgałam na lotnisku próbując odwrócić uwagę od zbyt dużej na ryanaira walizki. Zaliczyłam nagłówek w na temat i na kilku innych portalach, ponieważ obóz zerowy dziennikarstwa okazał się szokiem dla niektórych lubujących się w autobusach istot. Ale fejm fejmem, poza tym przeprowadziłam się do Poznania, znalazłam pracę i staram się ogarniać uczelnię, chociaż jak na razie wychodzi mi to słabo. Staram się też nie załamywać, co nagle stało się turbo łatwe i mam wyjebane nawet wtedy, gdy w jeden dzień skumuuje się iście gruźliczy kaszel, niedyspozycja, gorączka, kac, głód i ból wszystkiego w ciele. No przecież to przejdzie, halo. Cokolwiek by się teraz nie działo, don't care.
Strasznie mocno ucieszyłam się również, kiedy przed chwilą zobaczyłam, że moje słowa zostały wyświetlone 11,111 razy, co jest prawdziwym miodem w herbacie z cytryną, któa zdecydowanie lepiej pasowałaby do mojego aktualnego, antybiotykowo-sterydowego-L4 stanu. 
Kupiłam sobie dynię, która będzie moim pocieszeniem i mam zamiar ją wydrążyć, bo jutro jedno z moich ulubionych świąt. W czerwcu jadę też na koncert Ariany Grande, co jest wyłamaniem się od reguły, którą postawiłam sobie jakiś tydzień temu, mianowicie w 2017 nie ruszam nigdzie dupy. Chyba, że będzie to januszowy all inclusive na wyspie lub w innej Czarnogórze. Btw, czy wiecie, że w Maroko nie można kupić alkoholu? Dostępny jest jedynie hasz, a na miętową herbatę mówią marokańskie whiskey. Jedyny monopolowy znajdował się w Rabacie i był chyba najmniej odwiedzanym sklepem w okolicy.
Właściwie nie wiem co więcej napisać, właśnie wsłuchuję się w nową płytę Gagi, nazwaną na moją cześć JOANNE. Dzieki stara, doceniam to! Zakochałam się w piosence JOHN WAYNE, jest wspaniałą kontynuacją so happy i could die, heavy metal lover, mary jane holland zmieszaną z manicure. Yas, moje ulubione piosenki Gagi charakteryzują się zjebanymi nazwami, które przy pierwszym czytaniu tracklisty skwitowanę są przeze mnie reakcją typu wtf, następnie jednak okazują się być najlepszymi produkcjami (i oczywiscie nigdy nie zostają singalmi). 
Mam zamiar w tygodniu ugotować rosół, więc wszytskich zainteresowanych zapaszam na Piątkowo, bo ja przez następny tydzień się nigdzie nie ruszam, moi kochani. Oczywiście zepsuł mi się znowu telefon, więc aktualnie jestem dostępna tylko na messangerze. No i w mieszkaniu, podoba mi się powrót do czasów, gdzie się po prostu do kogoś przychodziło, bez wcześniejszych grafikowych negocjacji.

#bigswigtossanotherbeercan
http://genius.com/Lady-gaga-john-wayne-lyrics

wtorek, 30 sierpnia 2016

kurwa

Właśnie odkryłam, że ostatni raz tu zaglądałam 6 stycznia.

Tyle, jeśli chodzi o regularność i obietnicę ćwiczenia języka, czuję się w tym momencie jak wyrzucona przez węża i wyliniała skóra, którą zrzucił, bo była mu niepotrzebna. Chociaż zawsze jak byłam w zoo, to żeby dojść do węży trzeba było przejść obok terrariów z pająkami, których się panicznie boję.
Co więc robiłam przez ostatnie 8 jebanych miesięcy?
Od stycznia do maja ryczałam pod kołdrą, z krótkimi okresami sztucznych uśmiechów na uczelni, Następnie na początku czerwca straciłam laptopa jak i wiarę w siebie i ujebałam dwa egzaminy, które, byłam pewna, że zdam. A skoro piszę notkę, to oczywiście znaczy, że poprawkę mam za kilka dni, a ja robię wszystko, żeby tylko nie wertować wydrukowanego skryptu.
Od lipca do połowy sierpnia pracowałam w Tesco na przebudowie i zanim zaczniecie się śmiać, to wiedzcie, że miałam 14zł na godzinę. To było we Wrocławiu, gdzie zresztą wyrobiłam urbancarda, a następnie przenieśliśmy się do Gdańska, gdzie nad morzem sprzedawałam oscypki. Haha, oscypki nad morzem, umieram ze śmiechu. I wróciłam do Głogowa i mój pokój przypomina domy ludzi, o których robi się programy i potem puszcza na TLC. Od kilku dni jestem na śmiesznych tabletkach przepisanych przez miłą panią doktor, które chyba mi nie pomagają.
Czy więc właśnie one są powodem, dla którego w końcu zalogowałam się na blogspota, na którego na szczęście nie musiałam pamiętać hasła, bo chrome mnie kocha? Niekoniecznie, ponieważ mają zacząć działać za najwcześniej 10 dni.
Jestem tu, bo dostałam dzisiaj w końcu nowy komputer i muszę szybko nauczyć się klawiatury.
I dlatego że jakaś cząstka mnie, która nie przemawia przez mózg, walczy o przetrwanie. Mózg się już poddał i czeka na egzekucję, czyli zalanie się antydepresantami, a coś wewnątrz nie pozwala mi wsypać w siebie całego opakowania i wierzyć, że kiedyś w końcu wstanę i nawet pójdę a może i pobiegnę przed siebie.

Generalnie proszę mnie otoczyć okresem ochronnym i przytulić, bo się rozlatuję. A jak ktoś mnie nie lubi, to proszę mnie usunąć ze znajomych i się wypchać.